Z monotonii wyrwał mnie dźwięk telefonu. Po naciśnięciu zielonej słuchawki usłyszałem pytanie, które w pierwszym momencie zbiło mnie z pantałyku, lecz po chwili dotarł do mnie jego sens. Zadzwonił do mnie mój tata i zapytał bez ceregieli czy lecimy w Alpy na via ferraty. Zawsze chciałem pojechać w Alpy, a moim marzeniem jest zdobycie Mount Blanc, ale wtedy nie miałem pojęcia co to są via ferraty. Tata wyjaśnił mi przez telefon mniej więcej o co chodzi i powiedział, że znalazł tanie bilety lotnicze. Zacząłem szukać w internecie informacji na ten temat, a mój głód na przygodę kolosalnie wzrósł. Poczułem, że wzywa mnie żelazna droga i że już nie ma odwrotu. Pozostało tylko wybrać terminy lotów, spakować się i ruszać.
Z samego rana ruszyliśmy do Berlina na lotnisko i wsiedliśmy do samolotu do Bergamo we Włoszech. Lot trwał około dwóch godzin i gwarantował piękny widok na zaśnieżone alpejskie szczyty. Z Bergamo udaliśmy się pociągiem do Lecco, w pobliżu którego pnie się po skałach kilka via ferrat. Nasza baza wypadowa mieściła się na kempingu w pobliskiej wiosce o nazwie Abbadia Lariana. Zimne jezioro Lago gwarantowało nam orzeźwienie w gorące dni. Zakwaterowaliśmy się w małym domku i zaczęliśmy planować kolejny dzień, wymieniając spojrzenia z drapieżnymi szczytami. Wtedy do mnie dotarło, że to się dzieje naprawdę. Do snu utuliło mnie poczucie, że jutro stanę się zdobywcą Alp.
Nowy dzień – nowe możliwości
Rankiem słońce pokazywało na co je stać, ale to było dopiero preludium do jeszcze gorętszego popołudnia. Nie namyślając się długo, wzięliśmy bagaż i wskoczyliśmy do pociągu jadącego do Lecco. Dalej szliśmy w górę miasta, później kawałek przez las i gdyby nie spostrzegawczość mojego taty minęlibyśmy dróżkę odbijającą w kierunku via ferraty. Słowo „dróżka” jest tutaj wyolbrzymieniem tego, co było w rzeczywistości. Wskazany przez niezbyt widoczną tabliczkę wąski pasek udeptanej ziemi biegł miedzy zaroślami w poprzek zbocza. Wreszcie dróżka się skończyła i naszym oczom ukazała się niemal pionowa ściana i przymocowana do niej stalowa lina. Tabliczka wtopiona w skałę mówiła o tym, że właśnie tutaj początek bierze żelazna droga Alpini Gruppo Medale. Ten widok i świadomość, że za chwilę będę się wspinał wielokrotnie przebiły to, czego się spodziewałem. Właściwie nie wiem czego się spodziewałem, dlatego był to idealny moment, żeby powiedzieć „wow”.
Chcieliśmy się posilić przed wspinaczką, więc przycupnęliśmy w cieniu skały i doładowaliśmy baterie, podziwiając z góry morze czerwonych dachów Lecco. Po uzupełnieniu dawki węglowodanów i kofeiny, założyliśmy uprzęże oraz kaski, porozciągaliśmy się z grubsza i przypięliśmy się do stalowej liny. Szlak prowadził ostro w górę, więc zaczęliśmy jeden za drugim wspinać się po skale. Z początku musieliśmy „wyczuć szlak”, to znaczy dostosować tempo, długość kroku i technikę podparcia do panujących warunków. Kiedy już znaleźliśmy wspólne tempo i szło nam całkiem dobrze, zaczęło nam doskwierać południowe słońce. Zbocze i charakter szlaku miały to do siebie, ze nie można było liczyć na jakikolwiek skrawek cienia, chyba że pojawiła się przelotna chmurka. Żar płynący z nieba wyciskał z nas masowe ilości potu, wiec byliśmy zmuszeni do robienia przystanków, czyli tak zwanych „pikników na wiszącej skale”. Z pejzażem Alp wlewających się razem z miasteczkiem do jeziora, nawet zwykła kawa rozpuszczalna smakuje lepiej.
Jeszcze więcej wrażeń
Na szlaku pojawiały się mniejsze lub większe przeszkody w postaci wystających fragmentów skał, miejsc gdzie trudno było postawić dużego turystycznego buta i takich, gdzie trzeba było dać duży krok nad urwiskiem. Był też jeden moment grozy, kiedy w naszych głowach pojawiła się wątpliwość, czy damy radę. Ale to, co w pojedynkę wydaje się dużą trudnością, zgrany zespół pokonuje z zaciśniętymi zębami i brnie dalej wzwyż. Co jakiś czas zmienialiśmy się w niesieniu plecaka, bo wzięliśmy jeden większy zamiast dwóch małych (to był nasz błąd – nie polecam) Druga połowa trasy była mniej wymagająca. Bliżej szczytu stok stawał się łagodniejszy, a słońce nie obdarzało nas już takim upałem.
Na szczyt weszliśmy około godziny 19. Kiedy się tam znaleźliśmy, przestałem myśleć o tym, jaki jestem zmęczony. Moją głowę wypełniała euforia i satysfakcja. Po dłuższej chwili odpoczynku i podziwianiu widoków, chwyciliśmy mapę i zaczęliśmy schodzić w kierunku miasta. Pech chciał, że idąc przez las po ciemku obraliśmy dłuższą trasę i błądząc doszliśmy do wniosku, że „nie ma Lecco” :). Spóźniliśmy się dosłownie 15 minut na ostatni pociąg do naszej wioseczki, więc nie zastanawiając się długo, zaczęliśmy maszerować w stronę kempingu. Drogi były dwie: autostrada albo tory kolejowe. Wybraliśmy tory, bo wiedzieliśmy, że żaden pociąg o tej godzinie już nie pojedzie tą trasą, jednak zielone światło, które paliło się nad wjazdem do tunelu kolejowego dodało tej przechadzce sporo adrenaliny. To druga żelazna droga przebyta tego dnia. Po dotarciu do bazy, padliśmy jak muchy.
Początek nowej drogi
Następnego dnia odpoczywaliśmy. Czekała na nas kolejna via ferrata. Choć była również widowiskowa jak poprzednia, nie będę jej tutaj opisywał. Najważniejsze momenty z tej wyprawy już opisałem i jestem przekonany, że w jakimś stopniu zmieniła mnie ta podróż. Spojrzałem na siebie jak na małego ludzika, którego każdy krok przybliża go do wielkiego celu. A każdy z tych kroków musi stawiać z rozwagą, myśląc o kolejnym. Kiedy już osiągnie swój cel, stanie na szczycie i weźmie głęboki oddech, czuje się wolny jak nigdy wcześniej. Jednak ze szczytu widać dużo więcej niż w dolinie. Okazuje się, że jest jeszcze wiele gór do zdobycia i wiele ścieżek do przetarcia. Na każdym szczycie zaczyna się nowa droga, która nieustannie prowadzi nas wyżej. Mnie ta droga prowadzi do spełnienia i wolności.
Czytam kolejny raz i uśmiecham się 🙂
Czas na nową przygodę 😉
❤❤❤